Pierwszy pojawił się u nas prawie natychmiast, jak kupiliśmy dom w Dolinie. A właściwie pojawiła, bo była klaczą. Skarogniada, masywna, chyba skrzywdzona przez ludzi, bo płochliwa i nieprzewidywalna w reakcjach. Małżonek prawdopodobnie uratował jej życie, w miejscu, skąd ją kupił, łatwo nie miała.
Poobcierana od siodła, od popręgu, zapuszczona jak dzicz kosmata. Właściwie miała na imię Nora, ale u nas została Torą. A że koń to zwierzę stadne, musieliśmy pomyśleć o towarzystwie dla niej. I tak do naszej, jeszcze wtedy nędznej stajni, przyjechała od znajomych spod Łodzi emerytka, dwudziestopięcioletnia Agencja. U nich jeszcze trochę pracowała pod siodłem, u nas odmówiła współpracy, bo przecież ona już nic nie musiała. Narobiła się, bo wielu jeźdźców w swoim życiu musiała nauczyć pokory. Ruda jak wiewiórka, bardzo subtelna i wredna jak czort. Zapłaciłam za nią symboliczną złotówkę i była moja. Do kochania, bo przytulanie się do jej delikatnej sierści było dla mnie największą przyjemnością.
Wyremontowaliśmy stajnię, wszystko zrobiliśmy jak trzeba, w związku z czym Małżonek spełnił swoje największe marzenie – ze wspomnianej już stajni pod Łodzią przyjechała do nas Księżna Pani, Pavana, zdaniem mojego Małżonka najpiękniejszy koń świata. Gniada, delikatna, szlachetna – koń marzenie. Żeby je spełnić, sprzedałam samochód, starczyło na połowę konia, bo taki koń, to jak dobrej klasy bryka. Kolejny koń, to zakupiona przez znajomych kara klacz, Arka. Miała przykry koński nawyk – łykawość. Kupili ją ze strasznych warunków, od chłopa, u którego stała na stercie obornika. Nie wiem, skąd w takich miejscach biorą się takie konie. Ruch miała przepiękny. Płynęła w powietrzu jak anioł… No i była kara, co w moich oczach było szczytem urody.
Stado, na szczęście nie naszych własnych koni, powiększało się systematycznie. A to sąsiedzi kupili Siwą trakenkę, która na tymczas wylądowała u nas, a to znajomi przywieźli swoje odsady – źrebaki, na pastwisko, bo trawa u nas dobra i urosną szybko. Z tymi źrebakami było sporo zabawy. Ogierek był uwielbiany przez całe stado klaczy. Wystarczyło, że zrobił niewinnego dziobala, a całe stado przybranych mamusiek biegło na ratunek synalkowi. Klaczka nie miała już w stadzie takiego honorowego miejsca. A Małżonek do dziś wspomina, jak z ogierkiem się dogadywał na zasadzie „ty mi kopa w udo, to ja tobie w zad”, przy czym zad nie ucierpiał, udo długo było sino-czerwone. Dogadali się i potem codziennie przybiegał do Małżonka na pastwisku, kładł mu łeb na ramieniu i trzeba było głaskać i głaskać… Fajne miał dzieciństwo.
Pierwsze odjechały źrebaki. Jeden z nich robi teraz sportową karierę. Siwej sąsiedzi zorganizowali u siebie stajnię, karą Arkę, ku mojej rozpaczy, właściciele wywieźli gdzieś daleko. Babcia Agencja odeszła dziesięć lat temu, 10 lutego, cichutko, w nocy. Nie miałam już końskiego brzucha, do którego mogłam się przytulić. Rządziła całym stadem, rozstawiała po kątach wszystkich, nigdy się nie poddała, a ego miała wielkie. 33 lata przeżyła, piękny wiek. Chyba z tej zawziętości postanowiła Końskiej Śmierci udowodnić, że tak łatwo jej nie zabierze. Niedawno, trochę ponad miesiąc temu, odeszła nasza Tora. Próbowaliśmy ją ratować, nie udało się. Miała 27 lat, jeszcze mogła z nami zostać, niestety ta data, 10 lutego, jest jakaś feralna. Tego właśnie dnia nas opuściła. I tak Pavana została sama. Zastanawialiśmy się co zrobić – czy przygarnąć jakiegoś konika do towarzystwa, czy poszukać jej pensjonatu. Długo rozważaliśmy te dwie opcje. Konie to ogromny, również dosłownie, obowiązek. Posiłki na czas, sprzątanie stajni, problem obornika, siano, słoma, praca z koniem. Nie, nie jest tak, że konik czeka przed stajnią osiodłany i gotowy do jazdy. Wszystko to spoczywało przez ostatnich kilka lat na barkach Małżonka, który wstawał przed świtem do koni, a po pracy pędził do stajni. Codziennie. W niedziele, święta, w chorobie i zmęczeniu. Owszem, pomagała mu Tereska, nasza sąsiadka, ale i u niej sił coraz mniej. Ja zastępowałam go pod nieobecność, ale nigdy nie zrobiłam przy koniach wszystkiego tak, jak on. I w ten sposób Pavana pojechała do pensjonatu. Niedaleko, do fajnej stajni, z mnóstwem nowych końskich znajomych, z nowym stadem. Będziemy z nią najczęściej, jak się da, będziemy wozić sucharki i marchewkę, choć powinna zgubić parę kilo. Zawsze będzie naszą Księżniczką. Ma być szczęśliwa ze swoim nowym stadem. I tylko cicho w naszej stajni się zrobiło. Nie stuka poidło, nikt nie parska, pastwiska będą zarastać trawą. Nie wiem nawet, czy jest sens siać w ogródku marchewkę. No bo najlepsza była taka prosto z ziemi, wytarta o moje spodnie i podana do końskiego pyska przez płot razem z natką. Skończyła się pewna epoka w naszym życiu. Ta epoka, w której były z nami konie.
Pamięci wszystkich naszych Przyjaciół - koni.
Zdjęcia autorstwa Katarzyna Kluba Photography
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDziękuję 💕❤️
OdpowiedzUsuń